#książki, #book, #recenzja

Oblubienica morza

Tytuł: Oblubienica morza

Autor: Michelle Cohen Corasanti, Jamal Kanj

Wydawnictwo: Sine Qua Non

Rok wydania: 2018

 

Opis ze strony wydawnictwa:

Długo wyczekiwana powieść autorki bestselleru “Drzewo migdałowe”. Cztery różne osoby. Jedna historia o ojczyźnie i miłości ponad podziałami.
Sara zostaje wypędzona z Rosji z powodu żydowskiego pochodzenia. Próbuje ułożyć sobie nowe życie w Palestynie. Pracując jako pielęgniarka, poznaje lekarza, Yousefa. Na drodze ich miłości stają różnice w pochodzeniu i narastający konflikt palestyńsko-izraelski.
Ameer mieszka w obozie dla uchodźców w Libanie. Udaje mu się wyjechać do USA, gdzie rozpoczyna nowe życie jako naukowiec. Wciąż jednak ścigają go echa przeszłości.
Rebeka, osiemnastoletnia Żydówka, sprzeciwia się złemu traktowaniu arabskich społeczności przez jej rodaków. Zrywa ze swoim despotycznym narzeczonym. Nie spodziewa się jednak, jak straszne mogą być tego konsekwencje. Ich losy łączą się, tworząc przejmującą opowieść – podróż przez pokolenia i kontynenty, historię o tej samej ziemi po obu stronach konfliktu.

 

Miłość ponad podziałami

Kilka lat temu Michelle Cohen Corasanti zadebiutowała jako pisarka Drzewem migdałowym; jej powieść zebrała morze zachwytów i pozytywnych recenzji. Kiedy po czterech latach pojawiła się kolejna książka, której współautorką jest Corasanti, postanowiłam brać ją w ciemno, bo chociaż nie przeczytałam Drzewa migdałowego, to przecież tyle osób nie może się mylić. Spod pióra tej autorki muszą wychodzić historie wartościowe, wzruszające i zmuszające do refleksji, prawda?

Niestety nie. Treść książki przypomina szkolne wypracowanie złożone ze zdań prostych, których czytanie bardzo szybko staje się monotonne i męczące. Opisy to najczęściej wymienianie po przecinku kolejnych elementów krajobrazu lub wyglądu bohaterów.

 

“Przejeżdżaliśmy przez region żyznego splendoru – strumienie, doliny i zbocza skąpane w morzu kwiatów, winnice i sady. Rosły w nich figowce, granatowce i drzewka pomarańczowe. Oprócz nich znajdowały się tutaj gaje oliwne. Wzgórza przecinał zielony patchwork pól uprawnych. Zboże poruszało się na wietrze. Gdy jechaliśmy górską drogą, mieliśmy wrażenie, że kierujemy się ku chmurom”. (s. 143-144)

 

I tak przez całą powieść. Może przeczytanie tych kilku zdań nie wydaje się ciężkim zadaniem, jednak możecie mi wierzyć – przeczytanie ponad czterystu stron napisanych takim jednostajnym, monotonnym stylem, było naprawdę trudną przeprawą. Nieumiejętność tworzenia opisów, to nie jedyny niedostatek w warsztacie autorów. W powieści nieustannie przewijają się te same zwroty: o zapachu pomarańczy, zapachu mięty i niezliczonych dreszczach, kiedy stykały się dłonie, lub spotykały spojrzenia zakochanych – tak banalne i naiwne, że trudno było nie zgrzytać zębami w trakcie lektury.

 

“Odwróciłam się i moim oczom ukazał się najpiękniejszy mężczyzna, jakiego było mi dane widzieć – faliste, kruczoczarne włosy, szmaragdowe oczy i cudowna oliwkowa cera. W tej chwili musiałam się skupić wyłącznie na zdobyciu tej pracy. Uroda nieznajomego nie miała dla mnie znaczenia.” (s.31)

 

“Miałem wrażenie, że jesteśmy tutaj sami. Że nie istnieje nic oprócz nas dwojga. (…) Zetknięcie naszych dłoni wyzwoliło ogień w moim ciele.” (s. 161)

 

“W odpowiedzi objęła ręką moją dłoń, a mnie przez ciało przebiegł dreszcz”. (s.165)

 

“Ująłem jej delikatną, drobną dłoń, a kiedy trzymałem ją sekundę czy dwie dłużej, niż powinienem, przez ciało przebiegł mi dreszcz.” (s.259)

 

 

Uwierzcie, dreszcze pojawiają się w tej powieści nieskończoną ilość razy, podobnie jak inne wyświechtane teksty. Problem słownego napuszenia i pretensjonalności nie dotyczy jedynie opisów. W Oblubienicy morza bohaterowie nie rozmawiają. Oni przemawiają. Recytują kwestie, które są tak egzaltowane i odrealnione, że dość szybko stają się ciężkostrawne.

 

“- Ameer, dzisiaj zrobiłeś pierwszy krok ma drodze do sukcesu. Pozostań głodny. Pozostań silny. Nie przestawaj iść przed siebie. Ludzie będą cię próbowali przewracać. Rozczarujesz ich, kiedy znowu się podniesiesz. Wierz w siebie. Miej wielkie marzenia. – Dziadek uniósł wysoko głowę. – Nigdy się nie poddawaj. Spełniaj swoje marzenia. (s. 64)

 

“(…) Przez wiele lat dusiłem w sobie gniew. Początkowo jedyne, o czym byłem w stanie myśleć, to zemsta. Ta nienawiść by mnie zabiła. W końcu dotarło do mnie,  ze są dobrzy Żydzi i źli Żydzi, tak samo jak są dobrzy Palestyńczycy i źli, tak jak wszyscy inni ludzie – oświadczył. – Jedyną osobą, którą krzywdzisz, nienawidząc ich, jesteś ty sam.”  (s.127)

 

Trudno mi ocenić, kto ponosi odpowiedzialność za tak nieudany ostateczny kształt powieści – autorzy czy tłumaczka (Monika Wiśniewska). Ponieważ Drzewo migdałowe, które było tłumaczone przez Dorotę Dziewońską, jest oceniane bardzo wysoko, mogę domniemywać, że w tym przypadku tłumaczenie mogło przyczynić się do tego, że powieść okazała się zwyczajnie słaba. Tłumaczeniu nie można jednak przypisać błędów, które pojawiają się w powieści. Chociaż daje się wyczuć, że duet pisarzy zrobił rozeznanie w kwestii kultury, obyczajów czy potraw, to jednak autorzy bardzo często wplatali pozyskane informacje w treść powieści nieudolnie, co sprawiało, że dialogi o instrumentach, potrawach lub polityce brzmiały sztucznie i wymuszenie.

Niestety w powieści pojawiły się również błędy, na które trudno przymknąć oko: szybko rozprzestrzeniający się pożar winorośli w przededniu zbiorów (może się mylę, ale owocujące winorośle nie wydają się zbyt łatwopalne); jeden z bohaterów, który jest sparaliżowany, nie może samodzielnie oddychać, ale może mówić (jak? – nie wiadomo); przewijający się do znudzenia pierścionek z diamentem o szlifie princessa, który miał być pierścionkiem zaręczynowym w latach trzydziestych (po matce, sic!), podczas gdy sam szlif powstał w latach sześćdziesiątych/osiemdziesiątych  XX wieku (historia jubilerstwa zna dwa szlify o tej nazwie). Wiem, być może to czepialstwo, ale w momencie, gdy styl i historia są nie do przełknięcia, zaczynam skupiać się na szczegółach, a wtedy bardzo często wychodzą merytoryczne niedociągnięcia.

Jedynym pozytywnym aspektem Oblubienicy morza, jest poruszona tematyka konfliktu, który od dziesiątek lat toczy się na terytorium Palestyny i uświadomienie czytelnikom, że chociaż dla wielu z nich echo drugiej wojny światowej już dawno przebrzmiało, na świecie ciągle istnieją getta, w których odizolowani ludzie żyją w warunkach uwłaczających człowieczeństwu. Rozumiem, co autorzy chcieli osiągnąć swoją powieścią. Rozumiem, jak ważne jest uświadomienie, że nie ma złych narodów i nacji, a jedynie źli ludzie. Ważne jest zmaganie z uprzedzeniami i stereotypami, a jedyną rzeczą, o którą warto walczyć jest miłość. Rozumiem to wszystko, jednak nie ma takiego tematu, poruszanego problemu, który mógłby obronić źle napisaną książkę. Zdaję sobie sprawę, że istnieją czytelnicy, którzy skupiają się na historii, a nie sposobie w jaki jest opowiedziana, czytelnicy, którzy ponad styl przedkładają opisane emocje, ja jednak do nich nie należę. Doceniam przesłanie powieści, ale nie treść i rozwiązania fabularne, których nie powstydziliby się scenarzyści telenowel.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *