#książki, #book, #recenzja

Mam na imię Lucy

Tytuł: Mam na imię Lucy

Autor: Elizabeth Strout

Wydawnictwo: Wielka Litera

Rok wydania: 2020

Opis wydawcy:

Lucy Barton, dojrzałą kobietę, pisarkę wychowującą dwójkę dzieci, podczas przedłużającego się pobytu w szpitalu odwiedza niewidziana od lat matka. Niewinne rozmowy o ludziach z przeszłości otwierają furtkę do bolesnych wspomnień: biedy, wykluczenia i rodzinnych tajemnic. W oszczędnej narracji Strout buduje kruchą nić porozumienia pomiędzy kobietami, dla których ta niespodziewana pięciodniowa wizyta staje się najintymniejszym momentem ich relacji. Strout misternie konstruuje, wydawać by się mogło, uporządkowany świat, który na naszych oczach się rozpada. Nie znajdujemy w tym jednak dramatu, lecz cichą akceptację i zrozumienie dla ludzkich słabości.

Nić porozumienia

Elizabeth Strout ma niezwykły talent snucia opowieści. Historie jej bohaterów rozwijają się niespiesznie, można nawet odnieść wrażenie, że niewiele w ich życiu się dzieje, ale to tylko pozory. Zwykle pod niespiesznie rozwijająca się fabułą skrywa się ogromny ładunek emocjonalny.

Mam na imię Lucy to historia o złożonych relacjach między dziećmi i rodzicami. Łatwo jest opisywać historie skrajne – o wielkiej, bezinteresownej miłości rodzicielskiej lub wręcz przeciwnie, o patologicznych rodzicach zaniedbujących swoje dzieci. W prozie Strout nic nie jest czarno-białe, a relacje między ludźmi potrafią być naprawdę złożone.

Tytułowa bohaterka wychowała się w rodzinie na wielu poziomach dysfunkcyjnej, co odbija się na jej całym życiu – począwszy od wykluczenia społecznego w dzieciństwie, aż po dorosłość, w której ciągle nie czuje się wystarczająco dobra i wartościowa. Pobyt w szpitalu i niespodziewana wizyta jej matki stają się przyczyną do wspomnień i próbą oczyszczenia atmosfery między kobietami.

Bycie rodzicem jest trudnym zadaniem, ale nie mniej trudne jest bycie dzieckiem. Dzieckiem obdarzonym bagażem niełatwych doświadczeń i rodzicami o bardzo ograniczonych zasobach: finansowych, emocjonalnych i nikłej świadomości rodzicielskiej. Rodziców jawnie patologicznych łatwiej jest odrzucić niż tych, którzy nieświadomie ranią swoje dzieci, zwłaszcza że oni sami też najczęściej są dziećmi nieuświadomionych rodziców. Tak z pokolenia na pokolenie przekazywane są traumy, lęki, frustracje.

Wydawało mi się, że Mam na imię Lucy czytam chętnie, lecz bez większego zaangażowania. Proza, która wydaje się ledwo dotykać naskórka, dryfować po powierzchni problemu, unikać skrajnych emocji, dotknęła mnie jednak bardziej niż mogłam to sobie wyobrazić i przytłoczyła ładunkiem smutku. Było warto.

 

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *