• #książki, #book, #recenzja

    Legenda o samobójstwie

    Tytuł: Legenda o samobójstwie

    Autor: David Vann

    Wydawnictwo: Pauza

    Rok wydania: 2018

     

     

    Opis ze strony wydawnictwa:

    Kiedy ojciec proponuje Royowi spędzenie kilku miesięcy na odludnej wyspie Sukkwan, tylko we dwóch, chłopak waha się, zanim postanowi opuścić dom i znaną sobie codzienność. Nic nie potoczy się tak, jak sądzili. Życie zaskakuje i ciągle przypomina, że nie wszystko można przewidzieć, zaplanować i ułożyć po swojemu. Ważne jest, by przetrwać, odnaleźć radość tam, gdzie tylko się da, i wybaczyć innym ich słabości.
    Skomplikowane relacje rodzinne, trudne wybory, miłość i namiętności, to wszystko znajdziemy w oszczędnej prozie Davida Vanna, która targa emocjami czytelnika i której nie da się zapomnieć.

    Koszmar słowem pisany

    Zwykle niewiele trzeba, by zachęcić mnie do lektury, a najlepszym wyzwalaczem jest powiedzenie mi, że dana książka jest “dziwna”. Legendę o samobójstwie z pewnością można zaliczyć do tych dziwnych, więc nie mogłam się oprzeć. Nie wiedziałam jednak, w co się pakuję. Nie przypuszczałam, że będzie to tak różne od tego, co znam. Zdobyłam, przeczytałam i dzielę się wrażeniami.

    Początkowo było ciężko. Klimat zimnej Kanady, męskie polowania to nie moja bajka. Pierwsze opowiadania są wprowadzeniem czytelnika w dramatyczną historię skrzywdzonego dziecka. Choć pozornie od razu wiadomo, o co chodzi, to styl pisania, włączenie wątku fantastycznego sprawiają, że całość jest bardzo nieoczywista i nierealna. Wydawać by się mogło, że to wszystko już było – dziecko, rozwód rodziców i ich kolejni partnerzy – nic bardziej mylnego. Drobne dramaty, małe rozpaczliwe gesty są tylko zapowiedzią tragedii, która dopiero nastąpi. Najobszerniejsze opowiadanie – Wyspa Sukkwan – pokazuje najmroczniejszą stronę zbioru Davida Vanna. Nie przypominam sobie sytuacji, w której bohater literacki wzbudziłby we mnie tak skrajne emocje – niechęć i irytację. Poziom egoizmu, egocentryzmu i draństwa ojca głównego bohatera jest niewyobrażalny, a jego relacja z synem, choć w każdym opowiadaniu pokazana z innej strony i w inny sposób, jest po prostu przygnębiająca. Koszmarne dzieciństwo kształtuje złamanych dorosłych.

    Legenda o samobójstwie jest próbą rozliczenia się autora (a może nawet odwetu) z bolesną przeszłością. Siła tej lektury nie polega na wybitnym stylu, a na umiejętności opisania narastających emocji w sposób bezemocjonalny, jakby oderwany od narratora, odczłowieczony. Historię opowiedzianą przez Davida Vanna czyta się ciężko, opornie, z poczuciem bezsilności, a jednocześnie nie można się od niej oderwać.

    Dzieło Vanna jest zaskakujące i nieoczywiste. Chociaż losy głównego bohatera są dramatyczne, to nie znajdziemy w nich ani krztyny patosu. Po skończeniu lektury przez dwie noce męczyły mnie koszmary i nie mogłam otrząsnąć się z dusznej atmosfery, napięcia, frustracji, a mimo to polecam, zwłaszcza czytelnikom, którzy od literatury oczekują czegoś więcej, niż tylko przyjemnej rozrywki.

  • #książki, #book, #recenzja

    Duchy Jeremiego

    Tytuł: Duchy Jeremiego

    Autor: Robert Rient

    Wydawnictwo: Wielka Litera

    Rok wydania: 2017

    Opis ze strony wydawnictwa:

    ?Duchy Jeremiego? to przejmująca narracja dwunastolatka, konfrontującego się z chorobą mamy i własnymi demonami. Nie było w polskiej prozie powieści, która mierząc się z tematem rodzinnych upiorów, wybrzmiewa głosem tak świeżym i przejmującym. ?Duchy Jeremiego? to portret rodziny uwikłanej w historię Zagłady, ale przede wszystkim kameralna, intymna opowieść o nadwrażliwym chłopcu, doświadczającym jednego z najtrudniejszych momentów w życiu każdego człowieka ? odchodzenia mamy. Literatura dowodząca pisarskiej dojrzałości i wrażliwości. Napisana niepokojącą, naiwną frazą, nad którą autor ma pełną kontrolę.

    Powieść o duchach, które nie pozwalają zasnąć. O tym, że przeszłość jest zamieszkana i ma moc przywoływania zmarłych. O spotkaniu z przodkami i życiu, z którego znika pamięć oraz przyszłość. Pozbawiona fałszywych tonów, bolesna i zatrzymująca na długo historia, którą Robert Rient dowodzi, że jest jednym z najodważniejszych i najciekawszych pisarzy młodego pokolenia.

    O bezsensie rzeczywistości

    Wielokrotnie zetknęłam się z porównywaniem powieści Roberta Rienta z twórczością Jakuba Małeckiego, który jest w ścisłej czołówce moich ulubionych pisarzy. W związku z tym postanowiłam, że przeczytam Duchy Jeremiego i sprawdzę, ile w tym stwierdzeniu jest prawdy.

    Robert Rient porwał się na temat, w którym łatwo o kicz i tanie granie na emocjach, jednak udało mu się tego uniknąć. Do największych plusów napisanej przez niego powieści na pewno trzeba zaliczyć język: chłopięco-szorstki, bez ozdobników, oszczędny. Historia opowiedziana z perspektywy dwunastoletniego chłopca jest rozdzierająco smutną opowieścią o zderzeniu z rzeczywistością, poznaniu swoich korzeni i pierwszym spotkaniu z rzeczami nieodwracalnymi. Autor urzekająco oddał sposób myślenia dziecka – autentycznie, bez cienia fałszu, w przeciwieństwie do pisarzy, którzy wkładają w dziecięce głowy myśli dorosłych, ubrane w infantylne słownictwo (np. John Boyne). Jeremi nie jest ugrzeczniony ani patetyczny, za to często bywa na pokaz wulgarny i okrutnie bezpośredni. W tym przypadku język i myśli ze sobą współgrają, tworząc spójną całość. Dziecięce postrzeganie świata, lęki, przeinaczanie rzeczywistości – prawdziwe mistrzostwo.

    Czy Duchy Jeremiego rzeczywiście przypominają prozę Jakuba Małeckiego? Pod wieloma względami tak – to ta sama męska, szorstka i minimalistyczna uczuciowość, znakomicie napisani bohaterowie – wyraziści i autentyczni, ale najważniejszy jest element to ludowość (czy też realizm magiczny), obecność zmarłych w świadomości ich bliskich, pewne wierzenia, żywe historie, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Na tym podobieństwa jednak się kończą.

    Sięgając po książkę Roberta Rienta miałam dość duże oczekiwania, ale i spore obawy. Bałam się, że z racji poruszonej tematyki wyjdzie z tego tani wyciskacz łez, a otrzymałam literaturę, którą lubię najbardziej – minimum słów, maksimum emocji, i to emocji żywych, autentycznych i poruszających. Nie znajdziemy tu oczywistych rozwiązań i dróg na skróty. Duchy Jeremiego nie są powieścią idealną, znajdziemy w niej kilka niedociągnięć i elementów, które mogą po jakimś czasie irytować (np. przekręcanie frazeologizmów przez głównego bohatera), ale to tylko nieistotne drobiazgi. Jestem pewna, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z twórczością tego autora i liczę na to, że jego następne książki zachowają tę wyjątkową wrażliwość. Chcę więcej.

  • #książki, #book, #recenzja

    Tamte dni, tamte noce

    Tytuł: Tamte dni, tamte noce

    Autor: André Aciman

    Wydawnictwo: Poradnia K

    Rok wydania: 2018

     

     

    Opis ze strony wydawnictwa:

    ?Tamte dni, tamte noce” (?Call Me by Your Name?) to historia nagłego i intensywnego romansu między dorastającym chłopcem a gościem jego rodziców w letnim domu we Włoszech. Obaj są zaskoczeni wzajemnym zauroczeniem i początkowo każdy z nich udaje obojętność. Ale w miarę jak mijają kolejne niespokojne letnie tygodnie, ujawniają się ukryte emocje: obsesja i strach, fascynacja i pożądanie, a ich namiętność przybiera na sile. Niespełna sześciotygodniowy romans jest doświadczeniem, które naznacza ich na całe życie. Na Rivierze i podczas namiętnego wieczoru w Rzymie odkrywają coś, czego boją się już nigdy nie znaleźć: totalną bliskość.

    Dzięki znakomicie uchwyconej psychologii, która towarzyszy zauroczeniu, książka jest szczerą, przeszywającą serce elegią o ludzkiej namiętności, której nie da się zapomnieć.

     

    Historia pewnej znajomości

    Z powodu nominacji do Oscara filmu Call me by your name, głośno zrobiło się również o powieści, na której oparta została fabuła filmu. Jedni są powieścią zachwyceni, inni oburzeni, a jeszcze inni zniesmaczeni. Moja opinia na jej temat balansuje na pograniczu rozdwojenia jaźni.

    Na początku zniechęciła mnie bardzo chaotyczna narracja głównego bohatera – pourywane myśli, przeskakiwanie z wydarzenia na wydarzenie. Muszę przyznać, że prowadzenie opowieści w taki sposób idealnie odwzorowuje zachowanie nastolatka, który stara się przekazać swoją historię, jednocześnie przeżywając emocjonalną burzę. Myślę, że patrząc obiektywnie ten zabieg jest całkiem udany, jednak subiektywnie było to dla mnie męczące.

    Zdecydowanie wolę “czytać uczucia”, a nie “o uczuciach”, podczas gdy właściwie cała książka jest opisem tego, co czuje główny bohater. Mało czynów, dużo słów. A jeśli już o czynach mowa i w tej materii pojawiło tyle samo zachwytów, co krytyki. Mnie zachowanie bohaterów nie oburza, nie szokuje, ale też nie porusza, głównie dlatego, że mam zupełnie inną definicję miłości, a sama historia w ogóle (w moim odczuciu) miłości nie dotyka.

    O czym więc mówi powieść Ancimana? Przede wszystkim jest to wspomnienie wakacyjnego romansu, zrodzonego z obojętności, który przeradza się w relację zahaczającą o obsesję. To historia o poszukiwaniu własnej tożsamości, przy jednoczesnym strachu przed jej odkryciem. Tamte dni, tamte noce opowiadają o ludziach którzy pojawiają się  tylko na chwilę, krótki moment jakim są wakacje, a zmieniają całe życie, pomagają odkryć prawdę o sobie samych i dodają odwagi, by żyć w tej prawdzie.

    Dla mnie w całej tej opowieści najjaśniejszym punktem jest postać ojca głównego bohatera, który pokazuje najpiękniejszą możliwą formę rodzicielstwa. Pozbawioną egoizmu, kreowania dziecka według własnej wizji. Rodzicielstwa, które pozwala dziecku pójść jego jego własną drogą. Rozmowa ojca i syna była dla mnie jednym z najbardziej (o ile nie najbardziej) poruszających fragmentów.

    Przetrwałam męczącą narrację, przetrwałam lepką atmosferę rodem z Lolity Nabokova (wiem, że to klasyka, ale i tak jej nie lubię) i stwierdzam, że było warto. Dopiero ostatnie kilkadziesiąt stron nadaje sens tej powieści. Ostatnie strony sprawiły, że przy ich czytaniu zrobiło mi się jakoś smutno i nostalgicznie, i przestało dla mnie mieć znaczenie, czy głównych bohaterów łączy prawdziwie uczucie, czy tylko jego ułuda.

    Tamte dni, tamte noce nie każdemu przypadną do gustu. Jeśli jednak zdecydujcie się na lekturę i w jej trakcie stwierdzicie, że to nie dla Was – dajcie jej szansę i doczytajcie do końca. Być może i Wy dojdziecie do wniosku, że ta powieść nie jest tym, czym początkowo się wydaje.

  • #książki, #book, #recenzja

    Pięć lat kacetu

    Tytuł: Pięć lat kacetu

    Autor: Stanisław Grzesiuk

    Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

    Rok wydania: 2018

     

     

    Opis ze strony wydawnictwa:

    Wspomnienia z obozów koncentracyjnych Dachau, Mauthausen i Gusen.
    Stanisław Grzesiuk z właściwym sobie humorem, szczerością i bezpośredniością portretuje nazistowską machinę pracy i śmierci. I próbuje opowiedzieć o cenie człowieczeństwa w miejscu, które z niego odzierało.

    W maju 1958 roku książka trafiła do księgarń i natychmiast zniknęła z półek. W bibliotekach czekało się w kolejce nawet rok. Czytelnicy pisali do autora z prośbą o interwencję. O książce dyskutowali szeroko byli więźniowie, a Grzesiukowi wytoczono proces o zniesławienie, który zakończył się ugodą.

    Po latach tekst porównano z rękopisem i przywrócono wszystkie fragmenty usunięte przez cenzurę i wydawcę przy pierwszej publikacji.
    Wydanie zawiera fragmenty najważniejszych recenzji oraz wypowiedzi samego autora o książce.

     

    Wspomnienia z kręgów piekieł

    Książek o tematyce obozowej powstało wiele, a zdecydowana większość z nich jest skondensowaną porcją okrucieństwa i cierpienia. Powszechna jest opinia, że o niektórych sprawach nie powinno się pisać w inny sposób, niż pełen podniosłości, patetyzmu oraz szacunku dla tragedii milionów uwięzionych ludzi. O życiu codziennym w obozie pisze się raczej dość ogólnikowo, skupiając na najmakabryczniejszych  jego elementach: torturach, egzekucjach, krematoriach, eksperymentach “medycznych”. Stanisław Grzesiuk nie mitologizuje rzeczywistości obozowej i oprowadza czytelnika po kolejnych kręgach piekieł, opowiadając historię swojego pięcioletniego uwięzienia w Dachau, Mauthausen i Gusen, mówiąc przede wszystkim o codzienności.

    Wielu więźniów po trafieniu do obozu umierało w ciągu pierwszych miesięcy, czasem udawało się komuś przeżyć rok czy dwa (zwłaszcza uwięzionym po roku 1943), ale przeżycie pięciu lat w trzech obozach jest prawdziwą rzadkością i wymaga nie tyle woli walki, co instynktu przetrwania, którego z pewnością Stanisławowi Grzesiukowi nie brakowało. Główny bohater jest człowiekiem, który wzbudził we mnie ogrom sympatii – zawadiacki, warszawski cwaniaczek, często bezczelny i pewny siebie. W najgorszych latach potrafi wtopić się w obozowe tło, nie rzucać w oczy strażnikom i będąc tak zakamuflowanym, przewegetować czas największego terroru, głodu i upodlenia. Kiedy dla więźniów nadchodzą lepsze czasy Grzesiuk kombinuje, handluje, wymienia i robi wszystko, by wymigać się od pracy i bicia. Ostatecznie umacnia swoją pozycje w obozie i zjednuje sobie sympatię więźniów oraz osób funkcyjnych. Kiedy trzeba poczęstuje papierosem, kiedy indziej przywali w mordę – prosty człowiek z zasadami, którego nic nie zdołało złamać. Najbardziej poruszające jednak jest to, że tyle lat przeżytych w zimnie, skrajnym głodzie i strachu nie zabiło w nim człowieczeństwa i to człowieczeństwo w czasie lektury momentami ściska za gardło.

    Relacja Stanisława Grzesiuka, człowieka, który przetrwał tyle lat w niewoli, jest pod względem historycznym niezwykle cenna, ponieważ ukazuje różnice (np. organizacyjne i sanitarne) pomiędzy kolejnymi obozami, powstawanie i organizację nowego obozu, a także zmiany zachodzące w dyscyplinie i podejściu do więźniów, wraz z rozwojem sytuacji na frontach drugiej wojny światowej.

    Pięć lat kacetu jedną z najbardziej wartościowych historii obozowych, jakie do tej pory przeczytałam. We wstępie do nowego wydania umieszczono recenzję książki z 1958 roku, która mówi, że wszystkie podniosłe dzieła o tematyce obozowej, skupiające się na najokrutniejszych jej aspektach, nie ukazują całej prawdy, tak jak całej prawdy nie pokazują wspomnienia Grzesiuka, który wiele tematów z obozowej rzeczywistości traktuje pobieżnie. Jednak poznając wszystkie strony tej samej historii mamy szansę, by prawdę odnaleźć.

    Bardzo chciałabym, żeby wspomnienia Stanisława Grzesiuka znalazły się w kanonie lektur obowiązkowych, jako przeciwwaga dla takich pozycji jak: Zdążyć przed Panem Bogiem, czy Proszę państwa do gazu, jednak nie mam złudzeń – ten moment szybko nie nastąpi. Autor poruszył zbyt wiele niewygodnych faktów: powszechny homoseksualizm w obozie, niechęć do powstańców warszawskich, niemieccy cywile pomagający więźniom – to nie jest zgodne z linią programową. Podobnie jak postawa głównego bohatera, który nie wpisuje się w schemat niezłomnego, ale biernego, szlachetnego człowieka, oczekującego na wyzwolenie lub śmierć. Stanisław Grzesiuk bierze los w swoje ręce, potrafi dostosować się do każdych warunków – do bólu bezpośredni, cwaniaczkowaty, pragmatyczny, często brawurowy, pełen pogody ducha i ludzkich odruchów – oczywiście w miarę rozsądku.

    Naprawdę żałuję, że młodym ludziom w szkołach od lat serwuje się półprawdy, pokazuje tylko jedno oblicze obozów i nie daje szansy na odkrycie losów autora Pięciu lat kacetu, chociaż napisane są one znacznie prościej i przystępniej, niż lektury obowiązkowe. Czytajcie i przekazujcie tę historię dalej. Pamiętajcie  o Staszku z Czerniakowa.

  • #książki, #book, #recenzja

    Cienie

    Tytuł: Cienie

    Autor: Wojciech Chmielarz

    Wydawnictwo: Marginesy

    Rok wydania: 2018

     

     

    Opis ze strony wydawnictwa:

    W Milanówku giną dwie kobiety ? córka i konkubina słynnego gangstera. Zastrzelono je z broni podkomisarza Kochana, a on sam znika. Dzwoni jednak do Mortki i prosi o pomoc ? ktoś go wrabia.

    W tym samym czasie aspirantka Sucha próbuje rozwikłać sprawę nagrania z ukrytej kamery, na którym widać, jak kilku mężczyzn gwałci chłopaka. Zidentyfikowała wysoko postawionych polityków. Wie, że jeśli ujawni nagranie, wszystkiego się wyprą. W dodatku chłopak popełnił samobójstwo.

    Mortka i Sucha postanawiają sobie pomóc ? jeszcze nie wiedzą, że ich śledztwa się łączą i że staną oko w oko ze śmiercią. Mnożą się pytania. Komu jest na rękę wina Kochana? Czy przyjaźń między komisarzem i podkomisarzem przetrwa tę próbę? Komu mogą zaufać? Czy można uciec od przeszłości? A może za każdym ciągnie się jakiś cień?

    Kawał krwistej literatury

    Kryminałów nie czytam (prawie) wcale, a zdecydowana większość spotkań z tym gatunkiem kończy się wielkim rozczarowaniem. Choć zwykle lektura nie zaczyna się źle, wraz z rozwojem fabuły wychodzą liczne niedociągnięcia. Jednego nie jestem w stanie wybaczyć książce – braku logiki. Nie znoszę, gdy bohaterowie zachowują się nielogicznie, gdy mają nielogiczne motywacje, a najbardziej, gdy nielogiczne jest zakończenie (bardzo popularne ostatnimi czasy – wszak trzeba zaskoczyć czytelnika, szkoda tylko, że często rozwiązaniem do bólu idiotycznym). Ale, ale! Możecie być spokojni. Nic z tych rzeczy nie znajdziecie w Cieniach Wojciecha Chmielarza.

    Autor przywrócił mi wiarę w gatunek. W jego bohaterowie są wiarygodni – ludzie z krwi i kości, ich motywacje nie wydają się naciągane. Fabuła wciągnęła mnie od pierwszych stron – trup ściele się dość gęsto, policyjne układy i układziki wstrząsają, Mortka wzbudza sympatię, nie ma dłużyzn, akcja ma odpowiednie tempo i w końcu zakończenie – z zaskoczeniem, ale bez poczucia absurdu (to ogromny plus). Chociaż w powieści znalazłam wiele elementów typowych dla gatunku (np. główny bohater policjant zawsze musi mieć nieuporządkowane życie prywatne), to nie czułam, że znów zjadam odgrzewany kotlet – wręcz przeciwnie, niechętnie odrywałam się od czytania.

    Już dawno nic mnie tak pozytywnie nie zaskoczyło, jak najnowsza powieść Wojciecha Chmielarza. Autor pozwolił mi uwierzyć, że powieść kryminalna znów może dać mi rozrywkę na poziomie (zamiast dotychczasowej irytacji). Cienie mają w sobie to COŚ. Specyficzny pazur, jaki miały polskie filmy sensacyjne z lat dziewięćdziesiątych, dzisiaj uznawane już za klasykę, a do których ja mam ogromny sentyment (zwłaszcza do Psów oglądanych cichaczem spod kołdry). W związku z powyższym uroczyście obwołuję Wojciecha Chmielarza Pasikowskim Polskiej Powieści Kryminalnej. Ponieważ było to moje pierwsze spotkanie z komisarzem Mortką, czuję się zobowiązana do nadrobienia wcześniejszych części, jednocześnie czekając na kontynuację.