• #książki, #book, #recenzja

    Małe życie [SPOILERY]

     

     

    Tytuł: Małe życie

    Autor: Hanya Yanagihara

    Wydawnictwo: W.A.B.

    Rok wydania: 2016

     

     

    Opis ze strony wydawnictwa

    Willem, Malcolm i JB stopniowo odkrywać będą straszną prawdę, która kładzie się cieniem na całym życiu przyjaciela. Nieuchronnie nadchodzi dla nich czas trudnej próby empatii i dojrzałości. Co będą gotowi poświęcić, by ratować Jude?a, pogrążającego się w mroku? Oto poruszająca do głębi opowieść o życiu w wielkim mieście, które daje szansę na zapomnienie o przeszłości, oraz o życiu w bólu, który nie pozwala zapomnieć. To proza, która w całym swoim pięknie opisuje doświadczenie zła, granice ludzkiej wytrzymałości i tyranię pamięci.

     

    Małe życie – wielki koszmar, czyli król jest nagi

    Nie wiem, ile pochlebnych opinii przeczytałam na temat tej powieści. Tyle nagród, tyle zachwytów. A dla mnie jedno wielkie rozczarowanie. Nie jestem chyba w stanie napisać tradycyjnej recenzji (bo w moim odczuciu nie ma z czego), więc tym razem tylko wypunktuję moje spostrzeżenia.

    1. Powieść jest koszmarnie nudna. Nie tylko trochę nudna. Jest tak nudna, że zaczynałam w trakcie lektury robić wszystko, byle tylko jej nie czytać. Pierwsze 120 stron jest absolutnie o niczym. Mnóstwo opisów i bełkotu. To opasłe tomisko można było skrócić o połowę i nic by nie straciło.
    2. Bohaterowie są tak płascy, tak jednowymiarowi, że ich losy w ogóle mnie nie poruszają i nie obchodzą. Przedstawiony w powieści Nowy Jork składa się tylko z mniejszości etnicznych i seksualnych (lub ewentualnie ludzi niepewnych swoich preferencji). W realnym świecie układ jest nieco bardziej różnorodny, a przede wszystkim występują w nim kobiety. W Małym życiu kobiety pełnią funkcję plastikowych paprotek, które stoją zakurzone w kącie, nie zwracając niczyjej uwagi. Nie mówią nic mądrego, nie odgrywają właściwie żadnej roli, no chyba że są lesbijkami i tylko to je definiuje (podobnie jak większość bohaterów).
    3. Na przestrzeni lat bohaterowie w ogóle się nie zmieniają. Nieważne czy mają dwadzieścia sześć lat, trzydzieści sześć, czy jeszcze więcej. Oni w ogóle nie dojrzewają, a co najgorsze, człowiek ma wrażenie, że czyta tekst o nastolatkach a nie o ludziach dobijających czterdziestki. Może dlatego, że w sumie autorka nie uznała za stosowne bardziej ich przybliżyć czytelnikowi (ale zamiast tego wstawiła ogrom pustych dialogów z kolejnych imprez, opisów spraw, którymi zajmował się Jude, czy tego co jadł, kiedy przebywał w szpitalu). Ale za to wiemy, kim są z zawodu, znamy kolor skóry i preferencje seksualne (bo przecież to przede wszystkim definiuje człowieka, prawda?).
    4. Ludzie dzielą się na albo cukierkowo dobrych, albo okrutnie złych – żadnych odcieni szarości. Sam Jude jest tak idealny, że kolejne jego zalety wywołały we mnie parsknięcia śmiechem: zdolny prawnik i matematyk, wspaniale śpiewa i gra, jest pedantyczny, piecze ciasta, sprząta, gotuje, zna się na ogrodnictwie, etc. No i jest przystojny. Nie, nie przystojny. Jude jest piękny, a nawet najpiękniejszy (co w powieści pojawia się wielokrotnie).
    5. Autorka rozwlekła powieść do granic możliwości, a wśród tej nudy, wrzuca tylko “przynęty” o dziwnym zachowaniu i wyglądzie głównego bohatera, które mają zaciekawić czytelnika, zaintrygować go, ale prawda jest taka, że już w okolicach siedemdziesiątej strony przewidziałam główne założenia historii Jude’a oraz jej zakończenie. Nic mnie nie zaskoczyło, nie poruszyło. Przeciąganie tego nie podtrzymywało napięcia a jedynie frustrowało.
    6. Powieść bazuje na tak chwytliwych tematach, że to nie mogło się nie sprzedać: homoseksualizm, odmienność rasowa, pedofilia i przemoc wśród duchowieństwa i ogrom okrucieństwa, który wywołuje tylko i wyłącznie zniesmaczenie. Niby wszystko takie nowoczesne, wyzwolone a jednak stereotypowe do bólu. Nihil novi sub sole, nihil novi…
    7. Nie wiem skąd autorka wzięła pomysł, na opisanie mężczyzn, którzy rozmawiają ze sobą w taki sposób. Przecież to jest wręcz komiczne. Dorośli faceci, którzy non stop się za coś przepraszają, zapewniają o miłości i inne takie słodkości. Ten kicz aż kłuje w oczy.
    8. Małe życie jest przesycone bezpodstawnym i nieuzasadnionym okrucieństwem. Poruszane problemy może są chwytliwe, ale co z tego, skoro autorka oprócz żonglowania homoseksualizmem, pedofilią duchowieństwa i bezmiarem cierpienia głównego bohatera, nie daje czytelnikowi nic więcej. NIC. Żadnych walorów estetycznych, ciekawej narracji, wiarygodnych bohaterów, czy chociażby stylu. NIC. Zero autentyzmu i wiarygodności. Tylko bezczelna próba grania na emocjach czytelnika.
    9. To co miało poruszyć,  ostatecznie uniewrażliwiło mnie na losy głównego bohatera. Ogrom cierpień sprawia, że przestaje się na nie zwracać uwagę. Być może błędnie zakładam, że wszystko musi być po coś. Że cierpienie musi do czegoś prowadzić, okrucieństwo czemuś służy a powieść musi coś wnieść w życie czytelnika. Tymczasem Yanagihara zamiast studium cierpienia stworzyła jego groteskę a zamiast prawdziwej tragedii, otrzymujemy jej karykaturę. Nieszczęść tyle, że czytając człowiek złośliwie zaczyna zastanawiać się, co też jeszcze złego wydarzy się Jude’owi. Może wpadnie pod pociąg? Albo chociaż któryś z jego przyjaciół wpadnie pod pociąg? Albo na wszystkich spadnie meteoryt? Cierpienie może być sztuką, ale w tym przypadku porównałabym tę sztukę do przypalania małych kociąt żywcem lub topienia szczeniaków w studni. To wstrząsa, przeraża, oburza, wzbudza odrazę, przytłacza, ale jednocześnie jest głupie i po nic.
    10.  Zmęczył mnie warsztat pisarski autorki, powtórzenia (i nie jest to zabieg stylistyczny), te same zwroty wałkowane do bólu, przeskoki w czasie i narracji oraz nieoczekiwane zmiany planów. Choć powieść miała być o dorastaniu, przyjaźni, to autorka po jakiś stu pięćdziesięciu stronach zmienia zdanie i skupia się tylko na jednym bohaterze, zmieniając koncepcję i konstrukcję powieści.
    11. W Małym życiu absurd goni absurd. Główny bohater nie jest w stanie wybaczyć wieloletniemu przyjacielowi jednorazowego incydentu dokonanego pod wpływem narkotyków, ale notorycznie znosi znęcanie psychiczne i fizyczne swojego partnera, którego dopiero co poznał. Rozumiecie ten absurd? Czterdziestoletni, wykształcany facet pozwala się regularnie bić, poniżać i gwałcić. Nie wierzę w tę historię nawet przez moment.
    12. Jedyną rzeczą, która naprawdę mi się podobała, było pokazanie życia młodych ludzi u progu kariery zawodowej w Nowym Jorku (nawet jeśli sam Nowy Jork wypadł nijako, bo równie dobrze mogło być to jakiekolwiek inne miasto). Codzienność bohaterów daleka jest od tej przedstawianej w kultowych serialach, pełnej drogich knajp i butików i to jedyny element, który wypadł naprawdę wiarygodnie.
    13. Powiem złośliwie, styl powieści jest toporny i kulawy, jak główny bohater. Nuda zabija. Czytanie Małego życia przypominało mi gmeranie w otwartej jamie brzusznej bez narkozy. Przyznaję się bez bicia, były całe strony, przez które tylko przelatywałam wzrokiem a w czasie słuchania audiobooka nie mogłam się w ogóle na nim skupić. Sama nie wiem, czy to ze mną coś jest nie tak, czy może wśród ochów i achów, nikt nie ma odwagi powiedzieć: Król jest nagi. Ta książka jest przegadanym tworem, który próbuje zgwałcić emocjonalnie czytelnika. Powieść zostaje w myślach na długo, jednak nie dlatego, że niesie jakieś niesamowite i wartościowe przesłanie, nie dlatego, że jest nowatorska i odkrywcza, ale dlatego że zastosowano mechanizm rozjechania buldożerem uczuć i empatii czytelnika. Nie będę poprawna politycznie, nie dołączę do zbiorowych zachwytów nad tą literacką wydmuszką. Małe życie ukradło mi trzy dni życia. Czym ono jest? Dla mnie to przereklamowana, nędzna i tania literatura, udająca pisarstwo z najwyższej półki.