• Bez kategorii

    Podsumowanie stycznia

    Zgodnie z obietnicą przybywam, by podsumować ubiegły miesiąc (oczywiście w kwestii czytelniczej). Nie ukrywam, że sama jestem zdziwiona, jak dobrze zaczął się pod tym względem rok 2018. Choć wydawało mi się, że na początku stycznia, cierpiałam na jakiś kryzys czytelniczy, to do końca miesiąca udało mi się przeczytać sześć książek (kilka pozostało rozpoczętych i niedokończonych).

    Oto one:

    1. Księga nocnych kobiet – powieść wybitna, kto nie czytał, niech nadrobi. Minął miesiąc, a ja ciągle o niej myślę. Możecie się jej spodziewać w końcoworocznym podsumowaniu.

    2. Grace i Grace – kolejna perełka i narracyjne arcydzieło. Jeśli komuś nie przeszkadza leniwa akcja, a za to lubi delektować się każdym słowem, powinien jak najszybciej zmierzyć się z prozą Atwood.

    3. Miles Davis. Autobiografia – pozycja ciekawa, poruszająca wiele interesujących aspektów przemysłu muzycznego i początków jazzu, ale przez poziom wulgarności i antypatyczność głównego bohatera momentami ciężko było mi przez nią przebrnąć.

    4. Margo – czytelniczy niewypał i zmarnowany potencjał. Zdecydowanie chcę o tym zapomnieć.

    5. Eric Clapton. Autobiografia – nostalgiczna i sentymentalna spowiedź wirtuoza gitary. Naprawdę inspirująca lektura, nie tylko dla fanów muzyka.

    6. Cienie – najnowszy kryminał Wojciecha Chmielarza. Ponieważ recenzja pojawi się na blogu w ciągu najbliższych dni, zdradzę Wam tylko, że dla mnie to odrodzenie polskiej powieści kryminalnej i darzę ją równie ciepłymi uczuciami, jak Psy Pasikowskiego, oglądane w dzieciństwie spod kołdry.

    Najlepszą książką stycznia zostaje:

    Księga nocnych kobiet

    (choć prawie ex aequo z Grace i Grace; na wyniku zaważyła tytaniczna praca tłumacza, który zadbał o to, by powieść Marlona Jamesa nie straciła językowej świeżości i oryginalności)

    I to by było na tyle. Siedzę zakopana w Detoksie i biografii Ala Capone, lecz na pewno luty na tym się nie skończy.

    Do następnego!

  • #książki, #book, #recenzja

    Margo

    Tytuł: Margo

    Autor: Tarryn Fisher

    Wydawnictwo: Sine Qua Non

    Rok wydania: 2017

    Opis ze strony wydawnictwa:

    W Bone jest dom.
    W domu mieszka dziewczyna.
    W dziewczynie mieszka ciemność?

    Margo nie jest jak inne nastolatki. Żyje w ponurym miasteczku Bone, które przejezdni omijają szerokim łukiem. Swój dom nazywa ?pożeraczem?. Jej cierpiąca na depresję matka nie odzywa się do niej i traktuje niczym służącą.

    Dziewczyna trzyma się na uboczu, dni spędza w samotności. Wszystko nieoczekiwanie się zmienia, kiedy poznaje Judah ? starszego chłopaka z sąsiedztwa. Sparaliżowany, na wózku inwalidzkim, odkrywa przed Margo świat, jakiego dotąd nie znała.

    Kiedy w okolicy ginie siedmioletnia dziewczynka, dwójka osobliwych przyjaciół rozpoczyna prywatne śledztwo. W głowie Margo pojawia się desperackie pragnienie, aby wytropić morderców. I przykładnie ukarać? ?Oko za oko. Krzywda za krzywdę. Ból za ból?. Rozpoczynając bezlitosne polowanie na zło, dziewczyna nie zdaje sobie sprawy, jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić.

    Najbardziej brutalna prawda to ta o nas samych.

    Nastoletni Anioł Zemsty

    W lekkim znużeniu i zmęczeniu wymagającą literaturą, zachciałam sięgnąć po coś li tylko dla rozrywki. W porywie dobroci serca mój wybór padł na Margo autorstwa Tarryn Fisher, której postanowiłam dać drugą szansę, bo choć Ciemna strona była jedną z gorszych lektur ubiegłego roku, to jednak jej początek dał mi to, czego oczekuję po dobrym thrillerze.

    I w tym przypadku zaczęło się nie najgorzej. Dostajemy Bone – mroczne i duszne miasteczko, ziejące oparami marihuany i metamfetaminowych kryształów. W tym miejscu dorasta nasza bohaterka – Margo – która każdego dnia mierzy się z miejscową patologią i chorującą na depresję matką, całkowicie odciętą od świata zewnętrznego. Pewnego dnia w miasteczku ginie mała dziewczynka a nasza bohaterka z niezbyt atrakcyjnej, wyobcowanej nastolatki zmienia się w bezwzględną mścicielkę.

    I wszystko byłoby naprawdę nieźle. Naprawdę. Gdyby Tarryn Fisher potrafiła poprzestać na jednym wątku i zechciała go porządnie rozwinąć, by ostatecznie sensownie zakończyć. Wtedy jednak nie byłaby to Tarryn Fisher. Pisarka jak zwykle chciała złapać dziesięć srok za ogon, a efekt wyszedł bardzo nędzny.

    Słowa, które najlepiej określają twórczość Fisher to: za dużo. W Margo jest za dużo wątków. To naprawdę cieniutka książeczka, a autorka zamieściła w niej chyba z dziesięć lat życia głównej bohaterki. Między poszczególnymi wątkami nie ma żadnych łączników, więc skaczemy sobie: 5 stron – jeden rok, 8 stron – kolejny, 6 stron – pół roku. Przeskoki w czasie i fabule są naprawdę nieznośne, a pod koniec powieści można odnieść wrażenie, że Fisher znudziło się pisanie, nie ma już dobrego pomysłu, więc mamy jeden skok, drugi, twist fabularny (taki, że ręce opadają) i koniec.

    Za dużo też jest wszelkich inspiracji. Już pierwsze strony nasunęły mi na myśl Carrie Kinga i okazuje się, ze niebezpodstawnie, ponieważ w jednym z fragmentów Margo sama się do niej porównuje. Tak, Pani Fisher – widać tę inspirację. Rozwój głównej bohaterki przypomina trochę początki komiksowych super bohaterów (w tym przypadku Batman jakoś najbardziej pasuje). Dziewczyna w pewnym momencie mówi o sobie Mordercza Margo – prawie jak Wonder Women. Wszelkie chwyty rodem z Wyspy Tajemnic czy nolanowskiego Memento są dzisiaj tylko odgrzewanym kotletem. Odgrzewanym tak często i tak bardzo, że nic mnie w tej powieści nie zaskoczyło. Aż żałuję, że nie spisałam w trakcie lektury wszystkich nawiązań, które znalazłam. Jeśli już serwować ludziom odgrzewane kotlety, to przynajmniej niech dodatki będą smaczne, ale tu dodatków brak.

    Im dalej w las, tym bardziej absurdalnie. Bo jak mam uwierzyć w historię nastolatki, która nie ćwiczy, nie trenuje żadnej sztuki walki i nagle, bez żadnego przygotowania, zaczyna wymierzać sprawiedliwość. Serio? Rozrywka rozrywką, ale jeszcze nie nauczyłam się wyłączać mózgu w czasie lektury. To wszystko może byłoby do przełknięcia, gdyby zakończenie jednoznacznie okazało się puszczaniem oczka do czytelnika. Wtedy cała książka byłaby ilustracją dla słów Fisher z posłowia: Jesteśmy tym, co o sobie myślimy, i do przełknięcia byłaby ta żeńska forma Batmana. Niestety autorka części wątków nie wyjaśniła i pozostawiła kilka tropów (a mają one związek z Ciemną stroną), które sugerują, że fabułę powieści powinniśmy traktować całkowicie poważnie.

    W Sieci widziałam same pozytywne opinie na temat tej powieści (oprócz bodajże jednej). Ja wierzę, że Margo może się podobać i jak widać – podoba się, ale dla mnie to ostateczne pożegnanie z autorką. Może gdybym potrafiła przełknąć brak logiki, gdybym nie odnalazła tylu (nazwijmy to delikatnie) inspiracji – kupiłabym to. Wszak styl Fisher jest lekki, czyta się szybko i przyjemnie (wyłączając palnięcia w czoło z niedowierzania). Całkiem dobrze napisała bohaterów (choć o psychiatrii i psychoterapii nie ma chyba zielonego pojęcia), plastycznie oddała mroczną atmosferę miasteczka i stworzyła pasujących do niego bohaterów. Początkowo ta historia naprawdę była nawet ciekawa, ale! Tak jak w Ciemnej stronie fabuła bardzo szybko się rozjechała, później autorce już się nie chciało, a na koniec wyszło coś niestrawnego. Szkoda, bo przesłanie było naprawdę mądre i ważne, i mogło skłonić do myślenia, ale niestety zabrakło umiejętności. Tym samym Tarryn Fisher mówię: Adieu!