I odpuść nam nasze…
Tytuł: I odpuść nam nasze…
Autor: Janusz Leon Wiśniewski
Wydawnictwo: Od deski do deski
Rok wydania: 2015
Opis ze strony wydawnictwa:
W październiku 1991 Polskę obiegła tragiczna wiadomość. Andrzej Zaucha, popularny piosenkarz i muzyk, zginął zastrzelony pod krakowskim Teatrem STU. Jego towarzyszka Zuzanna Leśniak umiera w chwilę potem w karetce pogotowia. Strzelał mąż Zuzanny.
Zabójstwo genialnego polskiego muzyka jazzowego stało się inspiracją do stworzenia opowieści o miłości, rozpaczy i zazdrości. Historii o tym, jak miłość może doprowadzić do zbrodni. Książka Janusza Leona Wiśniewskiego to opowieść, jak silne mogą być emocje i do czego może się posunąć zraniony człowiek.
Recenzja
Już dawno nie czytałam powieści, która wywoływała we mnie tak skrajne uczucia. Sięgając po I odpuść nam nasze… najbardziej bałam się, że historia tocząca się wokół zastrzelenia Andrzeja Zauchy i jego kochanki, będzie pokazana w klimacie portali plotkarskich o nazwach piesko-obuwniczych. Tą sprawą na początku lat 90-tych żyła cała Polska, bo nie co dzień wykształcony i wrażliwy reżyser francuskiego pochodzenia postanawia zastrzelić kochanka swojej żony – jednego z najbardziej popularnych polskich piosenkarzy. Historia iście filmowa. Później wystarczy wstawić tylko skruszonego i zbolałego bohatera w celi, rozpamiętującego swoją wielką miłość i hit gotowy. Każdy, kto liczy na sensację rodem z brukowców – zawiedzie się.
Powieść ma formę dość specyficznego strumienia świadomości. Początkowo stykamy się z realiami panującymi w więzieniu, nieumiejętnością poradzenia sobie ze zdradą, morderstwem a przede wszystkim utratą najbliższej osoby przez głównego bohatera. Wyrzuty sumienia Vincenta są przytłaczające a poziom świadomości własnych czynów i ich konsekwencji – przerażający.
Na początku opowiadane historie są dość spójne i zauważalnie ze sobą powiązane, jednak z czasem można odnieść wrażenie, że dygresja goni dygresję i sami nie wiemy, o czym już czytamy. Bo co mają wspolnego kartki na alkohol, stan wojenny, sprawa Bagsika, wigiljne zabijanie karpia, strajki w stoczni, bar mleczny i wiele innych, z zamordowaniem żony i jej kochanka? Pozornie nic.
W połowie książki strasznie zaczęły mnie męczyć wtrącenia o hipokryzji Polaków, sakrazm dotyczący polskiej Wigilii, opinie na temat zacofania Kościoła i tym podobne – oczywiście z księdzem-pedofilem w tle. Nie wiem jaki był ich cel. Napisane pod publikę? Jeśli chodzi o poglądy religijne, polityczne i światopoglądowe to zdanie mam jedno: Cieszę się, że je masz i fantastycznie, że jesteś z nich dumny, ale kiedy zaczynasz je pokazywać wszystkim na siłę i bez ostrzeżenia, to przestaje być miło. Ale przebrnęłam i przez to, i nie żałuję.
Od pierwszych stu stron nie mogłam się oderwać, kolejne sto przeklinałam, bo nie widziałam żadnego sensu w przytaczanych historiach, które dotyczyły różnych osób, w odległych miejscach i czasie. Jednak później w mojej głowie powstała pewna myśl. Niezależnie od tego, czego dotyczy początek historii – osiedlowego sklepu z winami, kolejek w czasach komuny, czy opisu winobrania, za każdym razem, nieraz bardzo pokrętnym tokiem, i tak w końcu myśli bohatera wracają do byłej żony i popełnionej przez niego zbrodni. Teraz wydaje mi się, że liczne dygresje, które wydawały mi się bez sensu i męczyły do bólu, jednak miały sens, ponieważ pokazują, że pomimo iż główny bohater wyszedł już z więzienia, to jego kara trwa cały czas a wyrzuty sumienia nigdy nie dadzą mu spokoju. Nieważne jak dobrze pokieruje swoim życiem, nieważne jak bardzo może wydawać się szczęśliwy i spokojny z nową rodziną, liczy się tylko to, że każdego dnia na skutek różnych bodźców, jego myśli zawsze wrócą do tego samego punktu, który będzie sprawiał mu ból.
Nie wiem, czy moja interpretacja jest prawidłowa. Nie wiem, czy autor rzeczywiście miał to na myśli, czy tylko próbuję za wszelką cenę usprawiedliwić tę powieść. Jeśli Janusz L. Wiśniewski miał taki pomysł, to może warto byłoby zawrzeć w opisie jakąś sugestię, żeby czytelnik miał szansę trafić na ten trop, bo o ile na początku zestawienie różnych historii (na przykład o skaleczeniu się w rękę) jest oczywiste i nasuwa się samo, o tyle później ciężko zauważyć jakiś związek pomiędzy poruszanymi wątkami według czytelnika w ogóle niezwiązanych z główną historią.
Podsumowując, nie wiem sama, jak mam ocenić tę powieść. Jeśli nie mam racji i książka jest rzeczywiście tylko zlepkiem dygresji, to efekt końcowy jest koszmarny. Ale mam prawo (jak każdy) do własnej interpretacji (choć nie wiem, czy zgodnej z zamysłem autora) i obstając przy swojej teorii, cieszę się, że doczytałam ją do końca, nawet jeśli momentami była bardzo męcząca, to emocje, które we mnie wywołała, były tego warte.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Od deski do deski.
Jeden komentarz
avemi
dygresje… niedopowiedzenia… zwykle czemuś służą. Skłaniałabym się myśleć, że przy wolności słowa nie można o wszystkim mówić i po tropach można szukać dalej.
Fajnie zachęciłaś, pozdrawiam 🙂