• #książki, #book, #recenzja

    Detoks

    Tytuł: Detoks. Zdzisław Beksiński, Norman Leto. Korespondencja, rozmowa

    Autor: Zdzisław Beksiński, Norman Leto, Jarosław Mikołaj Skoczeń

    Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

    Rok wydania: 2018

     

    Opis ze strony wydawnictwa:

    Młody malarz i uznany artysta o życiu i sztuce.

    Dwóch artystów. Dwie odmienne osobowości. Dwa różne temperamenty. I sztuka, która stała się początkiem przyjaźni.
    Młody artysta Łukasz Banach zafascynowany twórczością Zdzisława Beksińskiego postanawia zaryzykować i nawiązać kontakt ze znanym i kontrowersyjnym twórcą. Mimo dzielącej ich różnicy 52 lat zaczynają intensywnie do siebie pisać. Coraz bardziej intymnie, szczerze i odważnie. O sztuce, samotności, depresji i śmierci. Nie boją się stawiać sobie najważniejszych pytań. Fascynującą przyjaźń przerywa morderstwo Zdzisława Beksińskiego. Została korespondencja, która pozwala zobaczyć mistrza w prywatnej odsłonie.

     

    Korespondencja pokrewnych dusz

    Trudno zebrać mi myśli na temat najnowszej pozycji dotyczącej (tu moja opinia) mistrza polskiego malarstwa abstrakcyjnego, bo jak można opisać 850 stron prywatnej, często bardzo intymnej, korespondencji? Dla mnie Detoks miał być kolejną częścią układanki, która miała mi przybliżyć fascynującą (choć dla mnie nie całkiem zrozumiałą) postać Zdzisława Beksińskiego, od strony, której nie pokazuje nawet najlepsza biografia. Dostałam znacznie więcej.

    Postać Łukasza Banacha od czasu do czasu przewijała się w opracowaniach dotyczących Beksińskiego, jednak były to zwykle zdawkowe informacje i z żadnego z nich nie wynikało, że znajomość z młodszym o ponad pięćdziesiąt lat, początkującym artystą była tak bliska i zażyła. To nieprawdopodobne, że dwóch mężczyzn, których dzieli tak wielka różnica wieku zostało tak bliskimi przyjaciółmi. W korespondencji najbardziej urzekł mnie styl pisania Banacha, łudząco podobny do stylu Beksińskiego, co rzuca się w oczy  już od pierwszych listów.

    Początkowo widoczny jest duży dystans ze strony Beksińskiego, który nie chciał być niczyim mentorem ani zwierzać się ze swoich prywatnych przemyśleń. Z czasem można zaobserwować jego coraz większe zaangażowanie w utrzymanie tej znajomości, ogrom wsparcia (pozornie niewidocznego) przekazywanego Banachowi i coraz chętniejsze zapraszanie go do swojego życia.

    Detoks jest nieocenionym źródłem wiedzy “z pierwszej ręki” na temat technicznych aspektów malarstwa jednego z najsłynniejszych (może najsłynniejszego?) polskich malarzy abstrakcyjnych. A będąc przy temacie twórczości, to od razu zdradzę Wam, że nie ma tutaj relacji uczeń-mistrz. Już raczej dwóch uczniów i dwóch mistrzów, ponieważ każdy z nich uczył drugiego – Beksiński zdradzał tajniki swojego stylu malowania, natomiast Banach odwdzięczał się wiedzą z zakresu grafiki i szeroko pojmowanej sztuki tworzonej komputerowo. Obaj byli dla siebie wsparciem, inspiracją i motywacją. Bez rywalizacji, bo jeśli już się pojawiała, to tylko z przymrużeniem oka.

    Co dała mi ta lektura? Na pewno pokazała mi postać Zdzisława Beksińskiego od nieznanej strony, choć ciągle jeszcze niezupełnie rozumiem jego podejście do świata i życia. Nie wiem na ile to prawdziwy on, a na ile przybrana poza (zwłaszcza w początkowych e-mailach).

    Książka przybliżyła mi postać Łukasza Banacha, którego do tej pory kojarzyłam tylko z filmem Photon. Z przyjemnością obserwowałam, jak dobrze poprowadzony chłopak z przeciętnego kopisty zmienia się w artystę, z własnym (niesamowitym) stylem, który ewoluuje z każdą kolejną pracą. Do tej pory nie miałam okazji śledzenia rozwoju stylu żadnego malarza, a na pewno nie tak dogłębnie i krok po kroku.

    Detoks to zbiór korespondencji dwóch zgryźliwych tetryków, indywiduów, przyjaciół, pokrewnych dusz. Dowód na to, że przyjaźń nie zagląda w metrykę i łączy dwa, często skrajne, sposoby myślenia, czyniąc je bardziej wyważonymi.

    Jeśli jednak nie znamy (przynajmniej w stopniu podstawowym) życiorysu bohaterów, przed lekturą Detoksu należałoby to nadrobić, inaczej trudno będzie się odnaleźć w opisywanych historiach i postaciach. Nie jest to książka, którą przeczytamy jednym tchem (choćby z racji jej objętości). Czasem możemy czuć znużenie – a to zbyt zawiłymi opisami różnych technologii i programów komputerowych, albo wieloma przemyśleniami metafizyczno-filozoficznymi. Momentami hipochondryczne zrywy obu panów i ich marudzenie mogą dla czytelnika być męczące, albo możemy czuć się zawstydzeni zbyt intymną tematyką rozmów. Czy jednak warto sięgnąć po tę lekturę? Warto.

  • #książki, #book, #recenzja

    Burza

    Tytuł: Burza

    Autor: Steve Sem-Sandberg

    Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

    Rok wydania: 2018

    Opis ze strony wydawnictwa:

    Stary dom, tajemnica sprzed lat i mgła, w której trudno oddzielić prawdę od przywidzenia. To nie jest thriller ani kryminał. To coś znacznie mocniejszego. To siła znakomitej literatury.

    Mogłoby się wydawać, że chodzi o zwykłą sąsiedzką przysługę. Frank musi zawieźć żonę do szpitala. Prosi więc właściciela pobliskiego domu, aby ten przez kilka godzin zaopiekował się jego dziećmi. Minna i Andreas zostają pod opieką Johannesa, a państwo Lehmanowie odjeżdżają. I na zawsze znikają bez śladu.

    Wiele lat później, po śmierci Johannesa, jego wychowanek ponownie zjawia się na wyspie. Wraz z trzaskiem starego zamka we frontowych drzwiach Andreas powraca do wydarzeń, o których pamiętają już tylko nieliczni mieszkańcy. Także ci od lat obserwujący wszystko z okien posiadłości tajemniczych Kaufmannów, niegdysiejszych właścicieli wyspy, których wielu podejrzewa o kolaborację z nazistami?

    Poszukiwanie tożsamości, niejasna przeszłość i milczenie, które najsilniej łączy ludzi mających coś do ukrycia. Niepokojąca atmosfera, precyzyjnie budowane napięcie, konsekwentnie dawkowane emocje, a wszystko w pełnym niedomówień świecie mieszkańców małej wysypy u wybrzeża Norwegii. Nowa powieść autora bestsellerów Biedni ludzie z miasta Łodzi oraz Wybrańcy.

    Powieść moralnego niepokoju

    Czy nasze wspomnienia z dzieciństwa są prawdziwe? Czy naprawdę coś pamiętamy, czy tylko słyszeliśmy tę historię tak wiele razy, że uznaliśmy, że wydarzyła się naprawdę? Jak bardzo nasze wspomnienia zmodyfikował upływający czas? Jaki wpływ miał nasz dziecięcy punkt widzenia? A może wszystko nam się przyśniło?

    Andreas wraca na wyspę, na której się wychował, by uporządkować swój rodzinny dom po śmierci dawnego opiekuna. Niedostępna (na wielu płaszczyznach) wyspa skrywa jednak swoje mroczne tajemnice i niechętnie przyjmuje przybyszy z zewnątrz. Choć pozornie wszyscy są uprzejmi i z uprzejmością odnoszą się też do głównego bohatera, wyczuwalna jest atmosfera wrogości z czasem przekształcająca się w agresję, której źródła nie jesteśmy w stanie zrozumieć.

    Steve Sem-Sandberg porywa czytelnika narracją, w której ciężko oddzielić prawdę od kłamstwa, rzeczywistość od wyobrażenia, jawę od snu. Choć fabuła jest więcej niż spokojna, a akcję trudno nazwać wartką, nie sposób oderwać się od lektury. Czytając Burzę, zagłębiamy się w hipnotyzującą treść, by po chwili odkryć, że angażujemy się bez reszty w rozwikłanie zagadki dotyczącej nagłego zniknięcia rodziców Andreasa, gdy ten był jeszcze dzieckiem, oraz dziwnej zmowy milczenia panującej na wyspie. Po drodze do prawdy otrzymujemy mnóstwo fałszywych poszlak, domysłów oraz kłamstw, mających na celu zmylenie tropu i zdezorientowanie głównego bohatera (a może przede wszystkim czytelnika?)

    Najnowsza powieść Sem-Sandberga jest prawdziwą narracyjną ucztą. Surowość przyrody idealnie komponuje się z wrogością mieszkańców wyspy i ich pozornie niezrozumiałym zachowaniem. Właściwie każdy element wzbudza niepokój, a kolejne strony zanurzają nas coraz bardziej w mroczny i duszny klimat. Chociaż przewidujemy, że głównym celem tej historii jest odkrycie prawdy, bardzo szybko orientujemy się, że prawdopodobnie będzie ona przytłaczająca, o ile w ogóle będzie nam dane poznać ją w całości.

    Burza z pewnością nie jest opowieścią dla każdego. Chociaż Skandynawia kryminałem stoi, nie znajdziecie go na kartach tej powieści. Miłośnicy wartkiej akcji zapewne odpadną w przedbiegach, jednak tych, którzy uwielbiają delektować się słowem, czeka prawdziwa uczta, składająca się z pełnej świetnie zbudowanego napięcia historii o poszukiwaniu prawdy, własnej tożsamości i hermetycznych społecznościach, które nigdy nie zapominają.

  • #książki, #book, #recenzja

    Eric Clapton. Autobiografia

    Tytuł: Eric Clapton. Autobiografia

    Autor: Eric Clapton

    Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie

    Rok wydania: 2017

     

    Opis ze strony wydawnictwa:

    Autobiografia jednego z najpopularniejszych gitarzystów rockowych świata.

    Muzyk z niezwykłą otwartością i bez upiększeń opisuje swoje trudne dzieciństwo, inicjację seksualną, początki kariery, pogrążanie się w piekle nałogu i walkę z uzależnieniem; rozlicza się z przeszłością i wspomina najbardziej bolesne doświadczenia. Odsłania przed fanami kulisy powstania najwspanialszych utworów.

    Liczne czarno-białe forografie. Pozycja obowiązkowa na półce fanów rocka i gitary.

     

     

    Spowiedź Artysty

    Jaki wpływ na dziecko może mieć wstydliwe piętno, z którym przychodzi już na świat? Jak wpłynie na jego życie konserwatywne środowisko, w którym przyjdzie mu dorastać? Czy pomimo odrzucenia, którego doświadcza w dzieciństwie, będzie potrafiło w przyszłości uporządkować swoje życie uczuciowe? W jaki sposób to wszystko może wpłynąć na twórczość?

    Eric Clapton rozpoczyna swoją opowieść od wydarzenia, które nieodwracalnie zmieniło jego życie: od momentu, kiedy dowiedział się, że jego narodziny były kartą wstydu w historii jego rodziny, przez lata starającej się ukryć kompromitujące szczegóły jego przyjścia na świat. Choć z jednej strony był dzieckiem kochanym, którego życzenia spełniano jeszcze zanim nawet o nich pomyślał, w głębi serca na wiele lat pozostał człowiekiem zranionym, który nosił w sobie głębokie poczucie odrzucenia.

    Pomimo poważnych wewnętrznych rozterek, dzieciństwo przyszłego wirtuoza gitary jawi się dość sielsko: wygłupy z kolegami, kradzieże jabłek i wszystko inne, co przychodzi zwykle dzieciakom do głowy.  To co było dla mnie uderzające to fakt, że jego historie z dzieciństwa do złudzenia przypominają opowieści naszych dziadków i rodziców. Niestety ta beztroska nie trwa wiecznie i wraz z wyprowadzeniem się z rodzinnego domu, Clapton zaczął tracić kontrolę nad własnym życiem. Choć niewątpliwie był to czas pierwszych kroków na muzycznej scenie, kształtowania się stylistycznego wizerunku i określenia drogi, którą chciał podążać, to z każdym kolejnym rokiem jego codziennością coraz bardziej rządziły używki. Prawie trzydzieści lat nałogu, bezlitosnego uzależnienia od alkoholu, leków, a w końcu narkotyków. Niekończące się imprezy, nieudane związki, stopniowa utrata kontaktu z rzeczywistością – porażający obraz upadku na samo dno. A w tym wszystkim, jakby przypadkiem, powstaje wielka muzyka.

    Wbrew wszelkim pozorom historia życia Erica Claptona ma wydźwięk pełen optymizmu i nadziei. Choć nie brakuje w niej poruszających, tragicznych momentów, opisów człowieka, który niżej upaść już nie mógł, bezsilności i samotności, to jednak w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że człowiek jest wstanie zwyciężyć wszystkie swoje słabości, jeśli tylko znajdzie odpowiednią motywację i nigdy nie jest za późno, by nasze życie stało się szczęśliwe i wartościowe.

    Ostatnio mam dobrą passę czytelniczą. Autobiografia Erica Claptona jest kolejną świetną pozycją na moim koncie. Sentymentalna, nostalgiczna, inspirująca i niosąca nadzieję. Jeśli macie ochotę poznać kulisy powstania takich utworów jak Layla, Wonderful Tonight, czy Tears in Heaven, sięgnijcie po nią koniecznie.

  • #książki, #book, #recenzja

    Margo

    Tytuł: Margo

    Autor: Tarryn Fisher

    Wydawnictwo: Sine Qua Non

    Rok wydania: 2017

    Opis ze strony wydawnictwa:

    W Bone jest dom.
    W domu mieszka dziewczyna.
    W dziewczynie mieszka ciemność?

    Margo nie jest jak inne nastolatki. Żyje w ponurym miasteczku Bone, które przejezdni omijają szerokim łukiem. Swój dom nazywa ?pożeraczem?. Jej cierpiąca na depresję matka nie odzywa się do niej i traktuje niczym służącą.

    Dziewczyna trzyma się na uboczu, dni spędza w samotności. Wszystko nieoczekiwanie się zmienia, kiedy poznaje Judah ? starszego chłopaka z sąsiedztwa. Sparaliżowany, na wózku inwalidzkim, odkrywa przed Margo świat, jakiego dotąd nie znała.

    Kiedy w okolicy ginie siedmioletnia dziewczynka, dwójka osobliwych przyjaciół rozpoczyna prywatne śledztwo. W głowie Margo pojawia się desperackie pragnienie, aby wytropić morderców. I przykładnie ukarać? ?Oko za oko. Krzywda za krzywdę. Ból za ból?. Rozpoczynając bezlitosne polowanie na zło, dziewczyna nie zdaje sobie sprawy, jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić.

    Najbardziej brutalna prawda to ta o nas samych.

    Nastoletni Anioł Zemsty

    W lekkim znużeniu i zmęczeniu wymagającą literaturą, zachciałam sięgnąć po coś li tylko dla rozrywki. W porywie dobroci serca mój wybór padł na Margo autorstwa Tarryn Fisher, której postanowiłam dać drugą szansę, bo choć Ciemna strona była jedną z gorszych lektur ubiegłego roku, to jednak jej początek dał mi to, czego oczekuję po dobrym thrillerze.

    I w tym przypadku zaczęło się nie najgorzej. Dostajemy Bone – mroczne i duszne miasteczko, ziejące oparami marihuany i metamfetaminowych kryształów. W tym miejscu dorasta nasza bohaterka – Margo – która każdego dnia mierzy się z miejscową patologią i chorującą na depresję matką, całkowicie odciętą od świata zewnętrznego. Pewnego dnia w miasteczku ginie mała dziewczynka a nasza bohaterka z niezbyt atrakcyjnej, wyobcowanej nastolatki zmienia się w bezwzględną mścicielkę.

    I wszystko byłoby naprawdę nieźle. Naprawdę. Gdyby Tarryn Fisher potrafiła poprzestać na jednym wątku i zechciała go porządnie rozwinąć, by ostatecznie sensownie zakończyć. Wtedy jednak nie byłaby to Tarryn Fisher. Pisarka jak zwykle chciała złapać dziesięć srok za ogon, a efekt wyszedł bardzo nędzny.

    Słowa, które najlepiej określają twórczość Fisher to: za dużo. W Margo jest za dużo wątków. To naprawdę cieniutka książeczka, a autorka zamieściła w niej chyba z dziesięć lat życia głównej bohaterki. Między poszczególnymi wątkami nie ma żadnych łączników, więc skaczemy sobie: 5 stron – jeden rok, 8 stron – kolejny, 6 stron – pół roku. Przeskoki w czasie i fabule są naprawdę nieznośne, a pod koniec powieści można odnieść wrażenie, że Fisher znudziło się pisanie, nie ma już dobrego pomysłu, więc mamy jeden skok, drugi, twist fabularny (taki, że ręce opadają) i koniec.

    Za dużo też jest wszelkich inspiracji. Już pierwsze strony nasunęły mi na myśl Carrie Kinga i okazuje się, ze niebezpodstawnie, ponieważ w jednym z fragmentów Margo sama się do niej porównuje. Tak, Pani Fisher – widać tę inspirację. Rozwój głównej bohaterki przypomina trochę początki komiksowych super bohaterów (w tym przypadku Batman jakoś najbardziej pasuje). Dziewczyna w pewnym momencie mówi o sobie Mordercza Margo – prawie jak Wonder Women. Wszelkie chwyty rodem z Wyspy Tajemnic czy nolanowskiego Memento są dzisiaj tylko odgrzewanym kotletem. Odgrzewanym tak często i tak bardzo, że nic mnie w tej powieści nie zaskoczyło. Aż żałuję, że nie spisałam w trakcie lektury wszystkich nawiązań, które znalazłam. Jeśli już serwować ludziom odgrzewane kotlety, to przynajmniej niech dodatki będą smaczne, ale tu dodatków brak.

    Im dalej w las, tym bardziej absurdalnie. Bo jak mam uwierzyć w historię nastolatki, która nie ćwiczy, nie trenuje żadnej sztuki walki i nagle, bez żadnego przygotowania, zaczyna wymierzać sprawiedliwość. Serio? Rozrywka rozrywką, ale jeszcze nie nauczyłam się wyłączać mózgu w czasie lektury. To wszystko może byłoby do przełknięcia, gdyby zakończenie jednoznacznie okazało się puszczaniem oczka do czytelnika. Wtedy cała książka byłaby ilustracją dla słów Fisher z posłowia: Jesteśmy tym, co o sobie myślimy, i do przełknięcia byłaby ta żeńska forma Batmana. Niestety autorka części wątków nie wyjaśniła i pozostawiła kilka tropów (a mają one związek z Ciemną stroną), które sugerują, że fabułę powieści powinniśmy traktować całkowicie poważnie.

    W Sieci widziałam same pozytywne opinie na temat tej powieści (oprócz bodajże jednej). Ja wierzę, że Margo może się podobać i jak widać – podoba się, ale dla mnie to ostateczne pożegnanie z autorką. Może gdybym potrafiła przełknąć brak logiki, gdybym nie odnalazła tylu (nazwijmy to delikatnie) inspiracji – kupiłabym to. Wszak styl Fisher jest lekki, czyta się szybko i przyjemnie (wyłączając palnięcia w czoło z niedowierzania). Całkiem dobrze napisała bohaterów (choć o psychiatrii i psychoterapii nie ma chyba zielonego pojęcia), plastycznie oddała mroczną atmosferę miasteczka i stworzyła pasujących do niego bohaterów. Początkowo ta historia naprawdę była nawet ciekawa, ale! Tak jak w Ciemnej stronie fabuła bardzo szybko się rozjechała, później autorce już się nie chciało, a na koniec wyszło coś niestrawnego. Szkoda, bo przesłanie było naprawdę mądre i ważne, i mogło skłonić do myślenia, ale niestety zabrakło umiejętności. Tym samym Tarryn Fisher mówię: Adieu!

  • #książki, #book, #recenzja

    Miles Davis. Autobiografia

    Tytuł: Miles Davis. Autobiografia

    Autor: Miles Davis, Quincy Troupe

    Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie

    Rok wydania: 2017

     

    Opis ze strony wydawnictwa:

    Miles Davis (1926-1991) ? genialny muzyk jazzowy, trębacz, kompozytor. Jeden z najbardziej znaczących artystów minionego stulecia. Pochodził z zamożnej rodziny. Jako dziewięciolatek otrzymał pierwszą trąbkę i zaczął kształcić się muzycznie. Swoje piętno odcisnął na niemal każdym nurcie jazzowym, począwszy od drugiej wojny światowej po lata 90. XX wieku.
    W Autobiografii niczego nie ukrywa. Otwarcie opowiada o problemach z narkotykami. Zdecydowanie potępia rasizm, którego doświadczał zarówno w przemyśle muzycznym, jak i w amerykańskim społeczeństwie. Pisze o miłości, o kobietach i roli, którą odegrały w jego życiu. Przede wszystkim jednak snuje opowieść o muzyce i muzykach, zwłaszcza tych legendarnych, z którymi miał okazję występować.
    Jego wspomnienia zostały wzbogacone o pełną dyskografię i liczne fotografie.

     

    Wielka biografia małego człowieka

    Moje spotkanie z biografią Milesa Davisa trwało całe wieki – czyli prawie miesiąc. Choć z jednej strony książka porusza całe mnóstwo ciekawych aspektów, to z drugiej, główny bohater jest jednym z najbardziej antypatycznych, jakich historię przyszło mi poznać.

    Największym plusem tej pozycji jest z pewnością ogrom fascynujących faktów, dotyczących początków jazzu i zaplecza przemysłu muzycznego. Dzięki niej dowiemy się, że problem narkomanii wśród artystów wcale nie pojawił się wraz z festiwalem w Woodstock, czy disco-clubami w latach siedemdziesiątych. Okazuje się, że muzycy już w latach czterdziestych często wpadali w szpony narkotyków – najczęściej heroiny i kokainy. Oprócz tego otrzymamy sporą porcję informacji dotyczących zarobków, przegrupowań zespołów (co w przypadku jazzu zdarzało się bardzo często) oraz samego powstawania muzyki.

    Autobiografia Milesa Davisa jest fascynującym studium kariery muzyka w świecie, w którym czarnoskórzy musieli korzystać z osobnych toalet, karetek pogotowia, w świecie szkół, restauracji, basenów i taksówek tylko dla białych obywateli, w świecie, w którym potrzeba było wielkiej desperacji, by osiągnąć sukces pomimo koloru skóry.

    I to wszystko byłoby wspaniałe – opisy utworów, płyt, stylów grania, muzyków, klubów i pubów, gdyby nie sam Miles. Choć Davis wielokrotnie podkreśla, że pochodził z zamożnej rodziny, która zapewniła mu najlepsze wykształcenie i obycie, okazuje się człowiekiem ograniczonym, o bardzo wąskich horyzontach. Chociaż wielokrotnie inspirował się twórczością kompozytorów muzyki klasycznej, to najczęściej otwarcie ją krytykował, twierdząc, że jest przestarzała i w przeciwieństwie do jazzu, każdy potrafi ją zagrać. Trzeba być ogromnym ignorantem krytykując kilkusetletni dorobek kulturowy białych (bo kolor skóry, to chyba jego największy zarzut), na rzecz muzyki, która tak naprawdę dopiero co się narodziła.

    Ignorancja nie jest najgorszą cechą Davisa, który okazuje się człowiekiem całkowicie pozbawionym klasy. Opowieść snuje wulgarnym slangiem, opowiada anegdotki o kobietach, które chciały iść z nim do łóżka, podając przy tym ich imiona i nazwiska, zdradza szczegóły uzależnienia swoich przyjaciół. Miles okazuje się człowiekiem, który porzucił rodzinę, bił partnerki, był seksistą (sposób,w który wyrażał się o kobietach jest nie do przełknięcia), twierdząc, że rola kobiety sprowadza się do bycia ładną i podziwiania swojego mężczyzny.

    Zdaję sobie sprawę, że dyskryminacja czarnoskórych musiała na nim odcisnąć ogromne piętno, jednak sam Davis też był strasznym rasistą. Wszystkie swoje porażki zrzuca na “białasów”, a sukcesy przypisuje tylko sobie.

    Miles Davis nie kochał nikogo ani niczego poza muzyką. Stała ona ponad jego rodzicami, żonami, partnerkami, dziećmi, przyjaciółmi. Ponad wszystkim. Muzyka była jego siłą napędową. To dla niej wygrał z nałogiem i dla niej żył. Sam ostatecznie przyznał, że dla niego rodziną nie były osoby, z którymi łączyły go więzy krwi, a ludzie, z którymi tworzył.

    Autobiografia Milesa Davisa, to wielka historia małego człowieka. Pod wieloma względami okazała się fascynującą lekturą, jednak postać głównego bohatera była na tyle odpychająca, że skutecznie zniechęcała do czytania. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość – historia jest opowiedziana uczciwie. Davis nie wybielił się, nawet jeśli czasami starał wytłumaczyć swoje zachowania. Nie pominął niewygodnych faktów o śmierci rodziców, nałogach, nieudanych związkach. Nie udawał skromnisia. Był wulgarnym, pewnym siebie, egoistycznym, próżnym, zdolnym, wizjonerskim, bezgranicznie zakochanym w muzyce cwaniakiem i taki obraz znajdziemy w jego biografii – boleśnie autentyczny.